
Rowerowe wyzwanie z roku na rok cieszy się coraz większą popularnością. 3 lipca 2021 ponad 400 śmiałków wystartowało w IV edycji morderczego terenowego ultramaratonu rowerowego „Wisła 1200", który zaczynał się u źródła Wisły, na Baraniej Górze i kończył w Gdańsku. To wyzwanie dla prawdziwych twardzieli - największa tego typu impreza rowerowa w Polsce.
Chociaż większość zawodników po pokonaniu tej trasy obiecuje sobie, że „nigdy więcej”, są tacy którzy próbują swoich sił co rok. Wśród startujących po raz czwarty znalazł się mieszkaniec naszego powiatu Jarosław Borowski, leśniczy w leśnictwie Łęga, startujący w barwach Golubsko-Dobrzyńskiego Towarzystwa Rowerowego (GTR).
1200 km w limicie czasu 180 h to nie lada wyzwanie. Trasa wiedzie wałami przeciwpowodziowymi, lasami, często w trudno dostępnym terenie, aż do ujścia Wisły. Są oczywiście miasta, np. Kraków, Sandomierz, Warszawa, Płock, Toruń, Chełmno, Świecie czy Gdańsk. A pomiędzy tymi miastami mozolny, kolarski wysiłek i pokonywanie własnych słabości bez wsparcia z zewnątrz. Zawodnicy mogą korzystać z ogólnie dostępnych dla każdego miejsc jak sklepy, hotele, restauracje, serwisy, ale nie ma samochodów serwisowych i bieżącego wsparcia.
Dzięki nadajnikom GPS, które posiadać musi każdy zawodnik, wyścig można było śledzić na żywo na stronie internetowej rajdu. Jarek Borowski wystartował w sobotę o godzinie 9.55. Początek trasy to głównie asfalty i ścieżki rowerowe, więc mając już doświadczenie chciał przejechać jak najwięcej bez przerwy. Udało mu się przejechać 435 km w 24 h.
– Wyjeżdżając z Kazimierza Dolnego złapała mnie pierwsza burza. Uciekałem, więc do Puław (14 km), aby się gdzieś schować przed deszczem. Po drodze poznajemy wszystkie możliwe rodzaje betonowych płyt na wałach. Około godziny 18.00 byłem w Dęblinie, to jest 580. km trasy. Tutaj niestety znowu padało, a jazda w nocy podczas deszczu nie była dobrym pomysłem. Zrobiłem więc sobie przymusową przerwę na Orlenie. Zjadłem coś, ciuchy nieco przeschły i deszcz ustępował. Wiedziałem też, że teraz zacznie się trudny odcinek i nie chciałem robić go po ciemku. Czekało mnie 30 km przez błoto na łąkach. Bardzo łatwo tutaj o wywrotkę, gdy chce się ominąć kałużę. Planowałem dojechać do znanego mi baru na 610. km, tam planowałem nocleg. Około 23.00 byłem na miejscu, było nawet jeszcze otwarte, więc wypiłem ciepłą herbatę i na ławce pod parasolem z logo jakiegoś browaru pospałem do 2.00 – relacjonuje Jarek Borowski.
– Wyruszyłem jeszcze po ciemku w dalszą drogę. Teraz przede mną była Warszawa. Ale nie tak łatwo było do niej dotrzeć. To "tylko" 60 km, a pokonanie ich zajęło mi 6 godzin. To był zdecydowanie najtrudniejszy odcinek trasy. Jest on w miarę przejezdny, gdy jest sucho, jednak jechałem po burzy... Było błoto, ścieżki w dwumetrowych mokrych zaroślach, single nad samą Wisłą, podmywane przez wodę i trafiliśmy też na odcinek wału, na którym trwa budowa ścieżki rowerowej. Tam glina oklejała koła i najlepiej było prowadzić rower przez łąkę i zboże. Około 8.00 dotarłem na ścieżkę rowerową w Warszawie. Po obejrzeniu roweru stwierdziłem, że muszę go umyć. Napęd i hamulce wzywały o przegląd. Zrobiłem zakupy na dalszą drogę, zjadłem śniadanie i znalazłem myjnię. Tam stwierdziłem, że konieczna jest wymiana klocków hamulcowych. W Warszawie nie powinno być z tym problemu... Tylko, że pierwsze serwisy otwierają się o 11.00. – opowiada dalej.
Chociaż na serwis stracił 3 godziny i zrobił dodatkowe kilkanaście kilometrów, to cieszył się, że sprawnym rowerem znowu mógł wrócić na trasę. Na 915. km trasy, czyli w Kaszczorku przed Toruniem, Jarek zaplanował nocleg. Tam spotkał się z ekipą Golubsko-Dobrzyńskiego Towarzystwa Rowerowego (GTR), która urządziła mały pit stop dla uczestników. Dzięki sponsorowi (Intermarche) GTR przygotował uczestnikom ultra maratonu wodę, banany i batony energetyczne. Takich pit stopów na całej trasie można spotkać kilka, organizują je najczęściej inni kolarze, którzy w ten sposób uczestniczą w tym wydarzeniu i pomagają bezinteresownie jego uczestnikom. Po krótkiej regeneracji sił o godz. 6.00 Jarek ruszył dalej.
– Około 21.00 dotarłem do ujścia Wisły. Startując w górach, marzeniem jest dotarcie do tego miejsca, do barierki z napisem "Wstęp wzbroniony. Grozi utonięciem". Ale to jeszcze nie koniec. Zostało 23 km do mety. Ruszyłem, więc dalej i po godzinie jazdy byłem na mecie. Pokonanie tej trasy zajęło mi 84 godzin i 11 minut, poprawiając swój wynik z zeszłego roku o 47 minut.
Ostatecznie zająłem 6 miejsce – podsumowuje Jarek Borowski.
Jako pierwszy wyścig ukończył Radosław Gołębiewski. Zwycięzca dwóch poprzednich edycji pobił swój zeszłoroczny rekord o 3 minuty i na mecie pojawił się po 59 godz. i 53 min. Gratulujemy Jarkowi i życzymy kolejnych sukcesów.
(GM), fot. nadesłane
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Oczywiście że Redakcja jest odpowiedzialna za komentarze