Reklama

Przerwany powrót - 23. rocznica wypadku piłkarzy Drwęcy

28/10/2018 15:14

W tym roku mijają 23 lata od tragicznego wypadku, który wstrząsnął regionem. 28 października 1995 roku, podczas powrotu z meczu wyjazdowego z Pomowcem Kijewo Królewskie, autobus Drwęcy zderzył się z ciężarowym MAZ-em. W wypadku zginęły cztery osoby – Marek Klugiewicz, Przemysław Szymański, Robert Wolański i Paulina Fabiszak

Przed meczem

Drwęca Golub-Dobrzyń w sezonie 1995/1996 była niezłą ekipą. Tworzyła ją paczka zgranych kumpli, tak na boisku, jak i poza nim.

­–Dla Drwęcy grałem od niedawna – wspomina Paweł Pepliński. –W 1994 roku przyszedłem tu z Legii Chełmża. Tam wtedy była III liga, a ja byłem ambitnym zawodnikiem i chciałem grać wyżej. Jednak w Golubiu-Dobrzyniu ożeniłem się i osiedliłem, a w tamtych czasach połączenie komunikacyjne pomiędzy oboma miastami było kiepskie. Zresztą, wierzyłem że z Drwęcą też uda nam się awansować do III ligi (wtedy z okręgówki awansowało się od razu do III ligi – przyp. red.). Mieliśmy mocną drużynę. Jak chcieliśmy zabalować, to tylko po meczu. Był taki bar Wiki, który mieścił się tam gdzie obecnie stoi supermarket „Dino”. Siadaliśmy na ławkach usytuowanych na zewnątrz i braliśmy sobie po piwie. Żartowaliśmy, omawialiśmy sytuacje z meczu. Potem przychodziła niedziela i wracaliśmy do rodziny. Od poniedziałku była już tylko praca na treningu, trzy razy w tygodniu.

Wśród piłkarzy było dwóch młodych chłopaków, dopiero stawiających pierwsze kroki w seniorskiej piłce. Przemek Szymański, stoper, łączył grę w piłkę ze studiowaniem polonistyki na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. Kochał piłkę, lubił czytać książki i słuchać bluesa. Marek Klugiewicz, bramkarz, miał za sobą grę w juniorach Pomorzanina Toruń. W Toruniu ukończył Technikum Elektroniczne, a od października był studentem Akademii Techniczno Rolniczej w Bydgoszczy. Uwielbiał podróże i grę w szachy. Niewielki jak na bramkarza wzrost nadrabiał zwinnością i refleksem. Niedługo przed tragedią dostał zaproszenie na sparing od Górnika Zabrze. Kto wie jak by się to dalej potoczyło. 

– Bardzo otwarci chłopacy, szczególnie Marek – mówi Pepliński. –Było widać w ich oczach, że chcą grać z nami, że chcą jak najszybciej wejść do naszej drużyny i znaleźć z nami wspólny język. Krótko się znaliśmy.

–Marek był świetnym zawodnikiem – dodaje Marcin Mieszała. – Z Przemkiem natomiast grałem w juniorach. Obaj byli zwykłymi, fajnymi chłopakami.

– W bramce mieliśmy wówczas mocną konkurencję – podkreśla Jerzy Wojciechowski. – Do klubu po pobycie w Sparcie Brodnica wrócił Tomasz Blumkowski, gdzie grał z naprawdę silnymi zawodnikami. Jednak od początku sezonu bronił u nas Marek.

Wyniki i tabela po 13 kolejce. Ostatniej rozegranej jesienią przez Drwęcę.

Ten dzień

28 października 1995 roku. 13. kolejka ligowa. Drwęca na wyjeździe mierzy się z Pomowcem Kijewo Królewskie. Spotkanie o „sześć punktów”, gdyż obie ekipy sąsiadują ze sobą w tabeli.Jest zimno, jesień coraz bardziej daję się we znaki. Chłopaki jednak bardziej niż meczem żyją innym wydarzeniem, które ma miejsce tego samego dnia. Pauzujący tego dnia za kartki Przemysław Dutkiewicz bierze ślub. Po spotkaniu delegacja miała jechać na wesele, wypić zdrowie państwa młodych.

– W tamtym meczu byłem kapitanem. Wcześniej rzadko pełniłem tę funkcję. Byłem zbyt pyskaty – mówi z uśmiechem Jerzy. –  Jednak z opaską czy bez, chłopaki i tak się mnie słuchali. Z Pomowcem chcieliśmy wygrać dla Przemka Dudkiewicza. Taki prezent od drużyny.

Pierwszy gwizdekwybrzmiał o 14:30. Trudny mecz. Szala zwycięstwa przechylała się to na jedną, to na drugą stronę. Jednak w końcówce spotkania  Jarek Ciećwierz strzela gola na 3:2. Jest zwycięstwo. Cieszą się piłkarze, cieszą się kibice. Wśród nich – Robert Wolański.

– Pamiętam że przywitałem się z Robertem, bardzo fajny chłopak. Był zapalonym kibicem. Zbierał różne wycinki z gazet. W tamtym okresie kibice byli mocno nami zainteresowani, ale on był szczególny. Często jeździł z nami na mecze. Fajny chłopak – wspomina Jerzy.

Wszyscy w dobrych humorach pakują się do autobusu. Wysłużonym Roburem kieruje Lech Fabiszak. Wozi piłkarzy od niedawna. Towarzyszy mu jego córka, 10-letnia Paulina, która siedzi zaraz za tatą i obserwuje jego pracę. Wesoły autobus rusza w drogę powrotną. Z przodu jak zwykle siedzi sztab szkoleniowy. Im bliżej końca autobusu tym weselej. Wiadomo, w ostatnich rzędach zawsze siedzi starszyzna, która lubi pożartować. Po drodze zajeżdżają na stację benzynową w Chełmży zabrać Pawła Peplińskiego, który stamtąd pochodzi i akurat nocował u matki. Paweł zazwyczaj siedział z przodu, jednak tym razem nie było dla niego tam miejsca. Rusza więc na tył autobusu, skąd dochodzą go już niewybredne żarty na temat pochodzenia („Zamykaj te drzwi chełmżyniaku, bo burakami śmierdzi” – śmieje się Paweł). Ruszają dalej. Jest już dość ciemno. W Napolu z oddali widzą dostawczego MAZ-a wyładowanego burakami, który jedzie do cukrowni w Chełmży. Roman Węcławek mówi do Norberta Zacharka: „Trenerze, zobacz jakmu przyczepa „lata” na boki”. W tym samym czasie z tyłu autobusu żarty trwają w najlepsze. Paweł Pepliński opowiada kolegom niedawno obejrzany film „Kapuśniaczek” z Louisem de Funesem. Koledzy pokładają się ze śmiechu, gdy zaczyna naśladować charakterystyczną minę głównego bohatera. Nagle wszyscy czują dziwne bujnięcie, jakby kierowca chciał coś ominąć. Później okaże się, że blisko jezdni leżał porzucony rower.

Wszystko dzieje się w ułamku sekundy. Ogłuszający huk, dźwięk miażdżonej blachy, niesamowity hałas. I cisza. Dostawczy MAZ, jak się później okaże przeładowany o 10 ton, przecina autobus na pół niczym konserwę.

– Słyszałem tylko krzyk. Dostałem w głowę, straciłem przytomność. – wspomina Wojciechowski. – Pierwsze co zrobiłem po odzyskaniu świadomości to przesiadłem się na środkowy fotel w ostatnim rzędzie busa. Siedziałem tam może ze 20 minut. W końcu przyszli po mnie dwaj chłopacy i wyciągnęli mnie stamtąd. Położyli mnie w rowie. Pamiętam, że było mi zimno. Przyszedł do mnie Darek Zagacki, strażak, a jednocześnie kolega z drużyny i pytał mnie jak się czuje, a potem przykrył kocem. Nadal było mi zimno.

– Nie pamiętam uderzenia – mówi Mieszała. – Pamiętam tylko, że byłem już na zewnątrz autokaru, kiedy Darek Zagacki podszedł do mnie i podał mi ręcznik mówiąc:
"Przytrzymaj to sobie przy twarzy Marcin, bo leci Ci krew”.

Paweł Pepliński i Tomasz Felczak wychodzą bez większego szwanku z tego wypadku. Natychmiast ruszają swoim kolegom na pomoc.

– Przeleciałem przez przednią szybę, ale nic mi się nie stało – wspomina Zacharek. –  Opanowaniem zaimponował mi wtedy Adam Bieganowski. Pomógł wielu chłopakom. Razem z nim wyciągnęliśmy wtedy kierowcę, który był zakleszczony pomiędzy fotelem a kierownicą. Spadł mi wtedy na głowę dach autobusu. Adam go podniósł, a potem razem wynieśliśmy Lecha na zewnątrz i położyliśmy go na boku.

Zniszczony Robur, którym poruszali się zawodnicy Drwęcy

Na miejscu giną Paulina i Robert. Lech Fabiszak cudem w ostatniej chwili zdążył się odchylić w prawą stronę, co uratowało mu życie. Po feralnej lewej stronie autokaru siedzą też Marek i Przemek. Pierwszemu wbija się w głowę metalowa część konstrukcyjna. Umiera krótko po przewiezieniu do szpitala. Przemkowi urywa nogę. Lekarze na czele z chirurgiem Jackiem Znajewskim walczą o jego życie na sali operacyjnej.

– Pamiętam, że wieść o tym wypadku rozniosła się lotem błyskawicy. Nie były to jeszcze czasy internetu i komórek, nie każdy miał nawet telefon stacjonarny. Informacja przekazywana była pocztą pantoflową i wszyscy ruszyli do szpitala. Jedni oddawali krew, inni wspierali duchowo poszkodowanych i ich rodziny. Przemek Dutkiewicz przerwał swoje wesele i też przyjechał. Wszyscy byliśmy razem – wspomina Pepliński.

– Do nas nie dochodziło to co się stało. W szpitalu starałem się jakoś rozweselić chłopaków, podnieść ich na duchu. Na jednej sali szyto mnie, Rafała Wiśniewskiego i Marcina Mieszałe. Śmialiśmy się z niego że jest szyty „na Hitlera”, bo założone szwy ułożyły mu się w charakterystyczny wąsik – uśmiecha się Wojciechowski. – Dostaliśmy dużo środków uspokajających, więc inaczej odczuwaliśmy to co się wtedy działo.

W tym samym czasie trwa rozpaczliwa walka o życie Przemka Szymańskiego. Urwana noga, zmiażdżona śledziona i pocięty żołądek. Walka trwa sześć godzin. Niedługo po północy 29 października drzwi bloku operacyjnego otwierają się. W holu szpitala gęsto od ludzi. Czekają na pozytywne wieści. Niestety, nie usłyszą ich. Śmierć wygrała po raz czwarty.

– Pierwszy szok przeżyliśmy, gdy powiedziano nam, że Przemka nie udało się uratować. Najgorszym przeżyciem jednak było to, gdy zawieźli nas na różaniec przed pogrzebem chłopaków. Wtedy do nas dotarło że ich już nie ma... – Jerzy zawiesza głos.

Kierowca MAZ-a został skazany na trzy lata więzienia, a ponadto na siedem lat stracił prawo jazdy. Diagnosta, który dopuścił niesprawne auto do ruchu otrzymał 300 zł kary oraz odebrano mu na 3,5 roku prawo do wykonywania zawodu. Wokół wypadku narosło dużo nieprawdziwych historii.

– Oskarżali nas, że cały autobus jechał pijany, że nie prowadził Fabiszak tylko któryś z piłkarzy, oczywiście na „bombie”. Po wypadku niby mieliśmy kogoś podstawić... – kręci z niedowierzaniem głową Pepliński.

– Cała lewa strona autobusu była zdarta. A ktoś zeznał, że po otwarciu drzwi buchnął smród alkoholu. Jakim cudem? – pyta Marek Mieszała. – Ludzie zawsze dopiszą swoją historię...

Powrót do gry

Cała piłkarska Polska przejęła się tragicznymi wydarzeniami w Napolu.

– Pięknie zachowały się kluby, z którymi mieliśmy mecze do zagrania –mówi Norbert Zacharek. – Jeszcze przed decyzją związku o przełożeniu pozostałych spotkań w rundzie jesiennej zapowiedziały, że nie będą teraz z nami grali, nawet jeśli będą musieli oddać te spotkania walkowerem. Kilka miesięcy po tragedii w Nowym Mieście Lubawskim na obozie była kadra juniorów reprezentacji Polski. Szybko udało się zorganizować mecz charytatywny pomiędzy nimi a młodzieżową reprezentacją Litwy.

Pamiątkowa koszulka z charytatywnego meczu Polska-Litwa

 

Z pomocą pospieszyły też lokalne drużyny. Zagłębie Piechcin (wówczas bydgoska okręgówka) i Unia Wąbrzeźno (ówczesny lider toruńskiej ligi okręgowej) zagrały mecz, z którego dochód w całości przekazano na rzecz rodzin i piłkarzy poszkodowanych w wypadku.

– Nie wiedziałem czy chłopacy po tym co się stało będą chcieli nadal grać w piłkę – wspomina Zacharek. – Jeszcze w szpitalu zapytałem ich „Gramy?”. Na co wszyscy odpowiedzieli: „Gramy kur...!”.

Myśmy już postanowili. Jak najszybciej chcemy wrócić na boisko. Wygrywać mecze. Zrobimy to dla Marka i Przemka. Dla ich pamięci – mówił jeszcze w szpitalu Jackowi Szczepaniakowi z gazety „Poznaniak” Jerzy Wojciechowski. I faktycznie, na wiosnę wrócili do gry, nierzadko grając dwa spotkania w tygodniu, by nadrobić zaległe mecze z rundy jesiennej. Sezon skończyli w środku tabeli.

Do nowych rozgrywek 1996/1997 przystąpili z nowym trenerem, Edwardem Kwiatkowskim.

– Nowy trener wykorzystał nasze walory. Zacharek prowadził ostre treningi, gonił nas do lasu. W zimę dostaliśmy niezły wycisk – wspomina Paweł Pepliński. –  Nim wiosną 1996 roku zaskoczyliśmy to pierwsze 5-6 kolejek było trudne. Do 70. minuty starczało sił. Kwiatkowski wiedział, że dostaliśmy wcześniej w tyłek i podszedł do nas inaczej. 

To przyniosło niesamowite efekty. Na 15 jesiennych spotkań Drwęca wygrała aż 14, ulegając dopiero w ostatniej kolejce Pomowcowi na wyjeździe 0:1.

– W Pomowcu błąd zrobił trener. Zazwyczaj byłem pomocnikiem defensywnym. A wtedy Kwiatkowski postawił mnie na prawej stronie razem z Adamem Bieganowskim. Akcja poszła naszą stroną. Napastnik zszedł do środka i posłał piłkę do siatki. Po prostu trener źle nas wtedy ustawił.  – przyznaje Wojciechowski.  – Jednak złego słowa na niego nigdy nie powiem, świetny człowiek i szkoleniowiec.

Mimo porażki wydawało się, że w takiej formie ekipa z Golubia-Dobrzynia może spokojnie wywalczyć awans do III ligi.

– Podstawowy skład pamiętam do dziś: Tomasz Blumkowski w bramce, na środku defensywy Felczak i Dudkiewicz, na lewej obronie Marcin Mieszała a na prawej Jarek Ciećwierz. Środek pomocy tworzyłem wspólnie z Jurkiem Wojciechowskim. Lewa pomoc należała do Roberta „Scatmana” Jabłońskiego, prawa do Piotra Pietruszyńskiego. W ataku grał Piotr Bruzda, wymiennie z Mariuszem Stawickim – recytuje Pepliński.

(Prawie) niepokonana Drwęca w rundzie jesiennej sezonu 1996/1997

 

Wiosną pierwsze potknięcie przyszło w trzecim spotkaniu z bezpośrednim rywalem do awansu, Olimpią Grudziądz. Drwęca przegrała 0:1, mimo kilku wybornych sytuacji strzeleckich. Przewaga stopniała z siedmiu do czterech punktów. Porażka z inną drużyną z Grudziądza, Stomilem, pozwoliła rywalom na doskoczenie do podopiecznych Kwiatkowskiego na jeden punkt. Zremisowany mecz z Romirem Lisewo odbywał się zaraz po miejskich pohulankach. Pojawiły się głosy, że zawodnicy nie byli wtedy w najlepszej dyspozycji.

– To bzdura. Owszem, bawiliśmy się, ale byliśmy odpowiedzialni, wiedzieliśmy ze gramy ważny mecz – zapewnia Pepliński.

Ostatecznie Drwęca zajęła drugie miejsce. Awansowała Olimpia. Był to jednak jeden z najlepszych sezonów, jakie drużyna z Golubia-Dobrzynia rozegrała w ostatnim 30-leciu.

– Nie ma co się oszukiwać, lata 80. i 90. to lata mocno naznaczone korupcją w piłce nożnej– mówi Jerzy Wojciechowski. – Czasami na naszych meczach działy się rzeczy niewytłumaczalne. Moim zdaniem, gdyby wszystko wtedy przebiegało uczciwie, to awans byłby nasz.

Życie po tragedii

Po czasie zawsze przychodzą myśli „co by było gdyby”.

– Wracając z meczu z Pomowcem, powiedziałem do wszystkich „Chłopaki, staniemy przy sklepie, wypijemy piwo, należy nam się”. Ale oni nie chcieli, wszyscy żyli już weselem, chcieli być jak najszybciej w domu. Gdybyśmy stanęli, wypili to piwo... Ale widocznie tak miało być – kiwa głową Jerzy Wojciechowski.

Po tym zdarzeniu przez długi czas na widok ciężarowego auta będzie instynktownie odsuwał się w bok. Taki wypadek zostawia ślady w psychice.

–Wciąż gdy jadę przez Napole to mimowolnie spoglądam na to miejsce. To ciągle we mnie siedzi. Wie Pan, na ten mecz miała ze mną jechać moja żona i córka. Lubiły się z Pauliną, zawsze razem siedziały. Akurat wtedy córka zachorowała i została z żoną w domu. Szczęście miała – mówi wyraźnie poruszony Zacharek.

Przy stadionie przy ul. Sportowej stoi obelisk z tablicą upamiętniającą ten straszny wypadek. Inicjatorem był wielki sympatyk golubsko-dobrzyńskiej piłki, nieżyjący już Kazimierz Gorzkowski. Od kilkunastu lat organizowany jest także turniej juniorów imienia Przemysława Szymańskiego i Marka Klugiewicza. Ubiegłoroczną edycję wygrali młodzi zawodnicy Promienia Kowalewo Pomorskie.

– Chciałbym w 25. rocznicę tego wypadku zorganizować mecz pokazowy z Pomowcem. Zebrać starą ekipę, chłopaków którzy grali wtedy w obu drużynach. Nie będzie łatwo, bo niektórzy rozjechali się po świecie. Ale spróbujemy – zapewnia Paweł Pepliński.

Tekst: Damian Lebowski

Zdjęcia: archiwa prywatne zawodników

Źródła: archiwalne artykuły z "Nowości", "Gazety Pomorskiej", "Poznaniaka", kronika Drwęcy Golub-Dobrzyń

Od Autora: Serdecznie dziękuje Panom: Jerzemu Wojciechowskiemu, Pawłowi Peplińskiemu, Marcinowi Mieszale i Norbertowi Zacharkowi za poświęcony czas, wyczerpujące odpowiedzi na pytania i pomoc w gromadzeniu materiałów.

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo Golub-cgd.pl




Reklama
Wróć do