Reklama

Odkrywanie rodzinnych historii [wywiad]

21/12/2025 11:45

Michał Kuźmiński, dziennikarz, autor książek specjalnie dla naszego dwutygodnika zdradza swoją rodzinną historię związaną z Golubiem oraz opowiada o dziejach rodziny i kamienicy, w której przez dziesiątki lat znajdował się słynny zakład fryzjerski.

Michale, można powiedzieć, że jesteś „golubiakiem" z krwi i kości, chociaż mieszkasz w Krakowie. Jaka jest Twoja historia rodzinna, związana z Golubiem?

– Właściwie jestem golubiakiem półkrwi. W waszym – naszym – mieście urodził się i wychował mój tata Zbigniew, syn fryzjera Zygmunta Kuźmińskiego, który przy golubskim rynku prawie do końca życia prowadził swój zakład, odziedziczony po ojcu, moim pradziadku Wiktorze Kuźmińskim. Tata wyjechał do Krakowa na studia na Akademii Górniczo-Hutniczej, gdzie poznał moją mamę. Ja urodziłem się już w Krakowie. Jestem pół-Małopolaninem, pół-Pomorzaninem. Kamienica przy Rynku 33 i zakład dziadka to kawał mojego dzieciństwa, przyjeżdżałem do Golubia praktycznie w każde wakacje. Z siostrą i kuzynostwem uwielbialiśmy się bawić w zakładzie fryzjerskim dziadka, a on patrzył na to przez palce. Wielu golubiaków wspomina strzyżenie na desce, którą dziadek kładł na poręczach staroświeckiego fotela fryzjerskiego, żeby dzieciak siedział odpowiednio wysoko, ja też pamiętam to doskonale. A na zapachy wody kolońskiej Brutal czy Wars do dziś reaguję nostalgią. Dobrze pamiętam, że zakład dziadka był czymś znacznie więcej niż miejscem, gdzie można było się ostrzyc i ogolić. To było miejsce spotkań, instytucja. We wspomnieniach rodzinnych tak jest od czasów pradziadka Wiktora – jego zakład przy Rynku 33 był istnym miejskim salonem. Wiktor to ciekawa postać. Jego ojciec, z zawodu krawiec, zmarł gdy chłopak miał ledwie siedem lat i nie zdążył przekazać mu zawodu. Wiktora udało się wysłać na termin do Chełmna, wówczas Culm, do mistrza fryzjerskiego Józefa Nikielewskiego. Był typem self-made-mana, wszystko budował od zera. Jego pierwszy zakład fryzjerski, który założył tuż po egzaminie mistrzowskim i ślubie z Heleną z Nozdrzykowskich, córką kołodzieja Jana, znajdował się w kamienicy Trzy Korony, naprzeciw nieistniejącej już poczty. W maju 1920 roku kupił kamienicę przy Rynku. Na ile udało mi się ustalić, pierwszym z Kuźmińskich, który osiadł w Golubiu, był właśnie ojciec Wiktora, krawiec Ludwik August. Jego z kolei ojciec, a mój pra prapradziadek Mikołaj był… karczmarzem w nieistniejącej już wsi Motyka, która leżała między Kujawą a Hamrem, a potem w Lisewskim Młynie. Z całej tej przeszłości niewiele już zostało. Kamienica od przeszło 20 lat nie należy już do mojej rodziny, dziś jest w opłakanym stanie. Wyposażenie zakładu Zygmunta i Wiktora moja rodzina ofiarowała Muzeum Etnograficznemu w Toruniu, gdzie jego część można szczęśliwie oglądać w ramach stałej ekspozycji.

Reklama

Jesteś autorem m.in. powieści kryminalnej „Śleboda”, która została zekranizowana w formie serialu. Jak to się stało, że piszesz książki i artykuły prasowe?

– Wybrałem studia dziennikarskie na UJ i już na pierwszym roku poszedłem na staż do legendarnego „Tygodnika Powszechnego”, w którym… zostałem do dzisiaj. Przez ostatnią dekadę byłem zastępcą redaktora naczelnego, zajmowałem się m.in. transformacją cyfrową. To naprawdę było ciekawe wyzwanie, żeby pismo o 80-letniej tradycji i niekwestionowanym miejscu w historii polskiej kultury przeprowadzić w czasy smartfonów, social mediów i podcastów, nie tracąc niczego z dziedzictwa, ani nie rezygnując z wydania drukowanego. Teraz postanowiłem złapać oddech i znaleźć więcej czasu na pisanie, zarówno dziennikarskie jak i literackie. Bo równocześnie wraz z moją żoną Małgorzatą wspólnie piszemy powieści. Zaczęło się od pewnego wieczoru na krakowskim Kazimierzu, gdzie zaczęliśmy wymyślać fabułę jak z filmu noir, w typie „Casablanki” z Humphrey’em Bogartem, ale dziejącego się właśnie w tej dawnej żydowskiej dzielnicy Krakowa, przed wojną. I zamiast czekać, aż ktoś zrobi ten film, uznaliśmy, że spróbujemy tę historię napisać. Tak powstała nasza pierwsza książka „Sekret Kroke”. Później postanowiliśmy zmierzyć się z powieścią kryminalną, ale już współczesną i traktowaną jak powieść realistyczna, dotykająca ważnych i kontrowersyjnych problemów społecznych. Stworzyliśmy serię przez czytelników nazwaną „etnokryminałami”. Akcja pierwszej części „Ślebody” toczy się na Podhalu i w Tatrach, i nawiązuje do Goralenvolk – góralskiej kolaboracji z hitlerowcami. Na jej podstawie powstał w zeszłym roku serial dla SkyShowtime, z Marią Dębską, Maciejem Musiałem i Piotrem Packiem w rolach głównych. Okazało się, że odniósł duży sukces, widzom tak spodobała się nasza historia, że SkyShowtime postanowiło zekranizować drugą część naszego cyklu – powieść „Pionek” z akcją na Górnym Śląsku. Pisanie stało się bardzo ważną częścią mojego życia, ciężko mi sobie wyobrazić, że mógłbym robić coś innego. Zwłaszcza, że robimy to wspólnie z Gosią – to dla nas nie tylko działalność twórcza, ale też wspólna pasja, sposób na spędzanie czasu. Owszem, mam też na koncie książki indywidualne i pracuję nad kolejnymi.

Reklama

Na początku grudnia ukazała się Twoja najnowsza książka – reportaż historyczny „Z domu Israela. Śladami zapomnianej żydowskiej rodziny", w której opisujesz dzieje rodzinnej kamienicy w Golubiu, w której twój dziadek prowadził zakład fryzjerski. W książce przedstawiasz dzieje kamienicy i rodziny, która sprzedała Kuźmińskim ten budynek. Co skłoniło cię do napisania tej książki i o czym ona opowiada?

– Zaczęło się w pandemii, gdy szukając sobie odskoczni od trudności tamtego czasu, zająłem się wreszcie historią rodzinną i genealogią. Dzięki digitalizacji zbiorów i mrówczej pracy tysięcy wolontariuszy, bardzo wiele poszukiwań genealogicznych można dziś prowadzić zdalnie, online. Zrekonstruowałem dzieje Wiktora i jego przodków, ale zaintrygował mnie moment, gdy pradziadek i prababka kupują doskonale mi znaną kamienicę – rodzinny dom ojca. Zdałem sobie sprawę, że nie znam nawet nazwiska ludzi, od których ją kupili – którzy mieszkali tam przed nami. Okazało się, że nikt w rodzinie go nie pamiętał – dziadek Zygmunt, który urodził się rok po tamtej transakcji, wspominał tylko relację swojego ojca, że była to żydowska rodzina, która zaraz po sprzedaży domu wyjechała do Berlina i straciła wszystkie pieniądze w hiperinflacji. Tyle wiedziałem. Najpierw udało się odnaleźć nazwisko – figurowało w zachowanych w Archiwum Państwowym w Toruniu dokumentach do starej księgi wieczystej, którą pomógł mi odnaleźć historyk administracji Golubia Ryszard Kowalski. Stało tam, że poprzedni właściciele kamienicy nazywali się Israel i Sara Isacsohn. Zadałem sobie wreszcie pytanie, co się mogło stać z żydowską rodziną, która w tamtych latach emigrowała do Berlina? Przejrzałem bazy danych ofiar Holokaustu, wśród których znalazłem szereg imion osób nazwiskiem Isacsohn urodzonych w Golubiu, w Prusach Zachodnich: Sara, Nanni, Max, Eugen, Bruno, Regina… I wtedy Dariusz Szpejenkowski, pasjonat historii Golubia, który prowadzi poświęcony jej profil na Facebooku, znalazł na niemieckim eBayu unikatową fotografię, jak później ustalił z 1902 roku, przedstawiającą uroczystość na rynku. Przed domami i w oknach gromadzą się mieszkańcy. Zaraz z prawej wyraźnie widać późniejszą kamienicę mojego dziadka. A na niej szyldy składu płótna prowadzonego przez Isacsohnów. Bez wahania kupiłem to zdjęcie. Ówczesne fotografie robiono na materiale światłoczułym o dużej powierzchni, a więc i rozdzielczości. W efekcie po zeskanowaniu można było wykonać znaczne zbliżenie. I spojrzeć rodzinie Isacsohnów niemal w oczy. Sam rozumiesz, że po takim odkryciu nie mogłem już się zatrzymać w poszukiwaniach ich losów. Trwało to ponad dwa lata. W punkcie wyjścia nie wiedziałem nic. Odnalazłem metryki, książki adresowe, dokumenty, odkryłem dotyczące ich zapiski, świadectwa, dotarłem do mieszkającego w USA potomka spowinowaconej z Isacsohnami rodziny, pamiętającego ostatniego urodzonego w Golubiu Isacsohna – Arthura, który wraz z żoną Gertrudą z Silbersteinów, także golubianką, uciekł w ostatniej chwili z Niemiec i żył po wojnie w Stanach Zjednoczonych. Najbardziej przejmujące było odkrycie zdjęcia Maxa Isacsohna urodzonego przy Rynku 33, wykonane po latach w Torgau w Saksonii. Dziś jesteśmy przyzwyczajeni, że robimy sobie dziesiątki zdjęć tygodniowo i dostępne są one zawsze w chmurze, a tymczasem znalezienie choćby jednej ocalałej fotografii człowieka z tamtych czasów, człowieka, którego pochłonęła zagłada, okazało się nie lada wyczynem. Niezwykłym odkryciem była też pewna pocztówka, przechowana przez berlińskiego prawnika, uratowanego przed zagładą w ramach słynnej „Operacji 7” przeprowadzonej przez członków Abwehry… Wiele było takich odkryć, po szczegóły zapraszam do książki. Zacząłem spisywać ich dzieje z zamiarem opublikowania niewielkiego, poświęconego im tekstu na Facebooku. Coś, co miało być wpisem w social mediach, urosło do rozmiarów książkowego reportażu. Zdecydowało się go wydać renomowane krakowskie wydawnictwo Austeria, specjalizujące się w tematyce żydowskiej pamięci. Na okładce jest powiększony fragment tamtego zdjęcia z 1902 roku, z witryną, która później stanie się witryną zakładu Wiktora i Zygmunta, a przed którą na zdjęciu stoją jej ówcześni mieszkańcy. Okazuje się, że przez historię jednej rodziny można spojrzeć na całą epokę, na jej punkty zwrotne, schyłek i katastrofę. Na graniczne miasto, w którym obok siebie, na dobre i na złe, żyją społeczności polska, niemiecka i żydowska, i w którym jak w soczewce skupiają się historyczne procesy. Choćby ów 1920 rok – moment znamienny, przełomowy w dziejach tego regionu i bardzo wielu jego dotychczasowych, niemieckich i żydowskich mieszkańców. Po odzyskaniu przez niepodległą Polskę tych terytoriów dochodzi do wielkiej fali migracji Niemców i Żydów – do Niemiec, gdzie wkrótce wybuchnie nazistowski obłęd. Gdy przyglądamy się historii nie z perspektywy Warszawy czy „ogólno-Polski”, lecz właśnie, przykładowo, Golubia, możemy dostrzec rzeczy nieoczywiste, odmienności losów i dziejów poszczególnych regionów naszego kraju, zadać sobie nieoczywiste pytania. Bez takich pytań i takich spojrzeń nie da się naszej historii do końca zrozumieć. Na koniec mojej pracy pojechałem do Berlina, odnalazłem groby Israela Isacsohna i jego urodzonych w Golubiu braci na słynnym cmentarzu żydowskim Weissensee. Przywiozłem stamtąd do Golubia kamyki – obyczaj żydowski każe dokładać swoje kamyki do nagrobków zmarłych osób. Niestety, jak wiadomo, w Golubiu, na terenie gdzie spoczywają Abraham i Johanna Isacsohn, rodzice Israela, nie tylko nie ma śladu po żydowskim cmentarzu – za co dzisiejsi mieszkańcy miasta oczywiście nie są odpowiedzialni – ale też w najskromniejszy nawet sposób nie jest on upamiętniony. A tego już nie potrafię zrozumieć. Wiem, że w mieście znajduje się pomnik upamiętniający Żydów – owszem, po dobrzyńskiej stronie Drwęcy. Czy choćby mała tabliczka na ogrodzeniu cmentarza, przypominająca, że spoczywają tam też prochy golubiaków-Żydów, to byłoby za wiele? Złożyłem te kamienie w pustym miejscu na terenie dawnego żydowskiego cmentarza. Opisałem losy Isacsohnów, bo głęboko wierzę, że historię tworzą nie tylko wielcy przywódcy, wielkie wojny i wielkie zrywy, ale też codzienne losy ludzi, rodzin, społeczności, miasteczek. Ale przede wszystkim napisałem tę książkę, żeby oni nie zostali zapomniani: golubiacy z tego samego domu, co my. Israel, Sara, Arthur, Nanni, Alfred, Leopold, Dore, Max, Eugen, Jenny, Hans Leopold, Bruno, Regina.

Reklama

Dziękuję za rozmowę. Oczywiście zapraszam do Golubia-Dobrzynia na spotkanie z mieszkańcami i opowieść na żywo o historii Kuźmińskich.

Rozmawiał Szymon Wiśniewski, Fot. Ze zbiorów prywatnych M. Kuźmińskiego

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo Golub-cgd.pl




Reklama
Wróć do